Janusz Panasewicz. Tak zakochał się w NBA [WYWIAD]

skroluj w dół
Źródło zdjęcia:
Paweł Brześciński

Janusz Panasewicz to osoba, którą zna chyba każdy w Polsce. Legendarny wokalista Lady Pank to także wielki fan NBA. W latach 90’ miał okazję mieszkać w Chicago i w Nowym Jorku, gdzie zakochał się w tym sporcie.

W rozmowie Janusz Panasewicz opowiada w jakich okolicznościach wybrał się na pierwszy mecz NBA w życiu, co myśli o zmieniającej się koszykówce, koszykarzu, dzięki któremu po latach ponownie zaczął interesować się koszykówką, Jeremym Sochanie czy LeBronie Jamesie.

Piotr Jankowski: Powiem szczerze – nigdy nie spodziewałem się, że zobaczę na swoim profilu komentarz Janusza Panasewicza dotyczący gry Bama Adebayo w serii z Boston Celtics (śmiech). Skąd wzięło się u Pana zainteresowanie koszykówką?

Janusz Panasewicz: To stara historia, tak naprawdę z przełomu lat 80’ i 90’, kiedy pierwszy raz wyjechaliśmy do USA. Wiadomo, że w tym kraju koszykówka jest dosłownie na każdym kroku. Był to też okres świetnych Chicago Bulls oraz zmierzch Lakers. Od tego wszystko się zaczęło, a do Stanów zaczęliśmy latać jeszcze częściej
Na początku lat 90’ mieliśmy też przerwę, przestaliśmy grać przez półtorej roku. Przeprowadziłem się wtedy do USA i mieszkałem w Chicago oraz Nowym Jorku. Początkowo po prostu oglądałem mecze w telewizji, ale pewnego razu poszedłem do klubu muzycznego pograć w bilard. Wygrałem pierwszy mecz i czekałem na kolejnego rywala. Okazało się, że jest nim Marek Rzadkowski – lekarz okulista Chicago Bulls!

I to dzięki niemu obejrzał Pan pierwszy mecz na żywo?

Pewnie nie wszyscy to wiedzą, ale Scottie Pippen i Horace Grant mieli problemy ze wzrokiem i byli częstymi pacjentami Marka, z którym od razu złapałem bardzo dobry kontakt. Często się widywaliśmy i pewnego razu po prostu zapytał mnie, czy nie chciałbym pójść obejrzeć meczu Bulls na żywo. Wtedy grali jeszcze nie w United Center, a w Chicago Stadium. Odpowiedź mogła być tylko jedna.
Ciężko jest mi dziś określić, na ilu meczach byłem. Ale myślę, że na około 50-60. Na pewno mam gdzieś w domu jeszcze sporo biletów z tych spotkań. Jestem bardzo szczęśliwy, że miałem okazję oglądać na żywo najlepszą erę Chicago Bulls z perspektywy trybun. Pamiętam, gdy zastrzelono ojca Michaela Jordana, całe miasto nie mogło się pogodzić z jego stratą. Pamiętam też, jak odchodził grać w baseball. Żyłem tą drużyną.

I do dziś Chicago Bulls są Panu najbliżsi?

Zawsze będę uwielbiał ten zespół. Gdy wróciłem ze Stanów Zjednoczonych, to jeszcze przez jakiś moment w Polsce był bum na ten sport. Pamiętam, że Jerzy Owsiak interesował się koszykówką i robił nawet programy telewizyjne na boiskach. Wracając, przywiozłem trochę prezentów dla dzieciaków właśnie w barwach Bulls. To był pierwszy moment, w którym w Polsce NBA była niezwykle popularna. Później jednak bohaterowie tamtych czasów zaczęli kończyć kariery i moje zainteresowanie koszykówką trochę zmalało…

Doszło do takiej zmiany pokoleniowej.

I co prawda dalej śledziłem NBA, ale nie aż tak bardzo. Wiedziałem jacy zawodnicy grają w lidze, podziwiałem Kobego Bryanta, LeBrona Jamesa czy Carmelo Anthonego. Gdy była jakaś okazja, to obejrzałem mecz, ale nie „siedziałem w tym”. Nie było to wtedy tak bliskie mojemu sercu. Bardzo lubię też piłkę nożną. To były czasy, gdy Ronaldinho zawładnął piłką grając w barwach Barcelony. Dlatego więcej czasu poświęcałem na oglądanie tego sportu. Koszykówka była wtedy gdzieś w tle, ale wyniki Play-Offów śledziłem na bieżąco.

Długo to trwało, zanim ponownie „wkręcił się” Pan w koszykówkę?

Minęło naprawdę sporo lat, ale w końcu nadszedł ten moment. Nigdy nie wierzyłem, że po wielkich Chicago Bulls mogę polubić jakąś inną drużynę do tego stopnia, by zarywać dla niej noce i na bieżąco czytać wszystkie doniesienia. To byli Golden State Warriors. Gdy zobaczyłem Stephena Curry’ego, to coś we mnie się zmieniło. Nagle stwierdziłem – kurczę, od czasu Jordana nie widziałem kogoś, kto by mnie tak zachwycił. Już nawet nie mówiąc o jego trójkach, ale o samym sposobie bycia na parkiecie. Tym luzie, uśmiechu, swobodzie. Zobaczyłem w nim artyzm, który widziałem wcześniej u Michaela Jordana. Oczywiście miał to w sobie też Kobe Bryant, ale to artyzm Curry’ego znów „wciągnął” mnie do koszykówki.

I dziś na bieżąco śledzi Pan ich losy?

Jestem z nimi od lat. Cieszyłem się z mistrzostw, przeżywałem porażki. Zainteresowałem się Golden State Warriors, którzy są dziś moim ulubionym zespołem. Na bieżąco śledziłem ich tegoroczne wyniki w Play-Offach, ale tak naprawdę przez cały sezon zasadniczy było widać, że coś jest z nimi nie tak. Nie wiem, czy czasem awantura pomiędzy Draymondem Greenem i Jordanem Poolem, nie zniszczyła szatni drużyny.
Miałem wielką nadzieję, że na doświadczeniu uda im się w tym sezonie wygrać mistrzostwo. Ale oglądając Play-Offy wiedziałem, że mają na to za krótką ławkę. Mieli zdecydowanie za mało graczy na odpowiednim poziomie, a Jordan Poole był powiedzmy… nieobecny. Cała kampania 2022/23 w jego wykonaniu była średnia, ale mimo wszystko potrafił w sezonie zasadniczym rzucić 20 punktów i wygrać mecz. Tymczasem w najważniejszych spotkaniach sezonu gubił piłkę, nie trafiał. Był całkowicie poza grą. Mimo wszystko myślę, że Warriors doszli i tak daleko.

Czy nadszedł czas na przebudowę?

Na nic więcej, niż półfinał Play-Offów raczej nie było ich stać. Tam są potrzebne naprawdę głębokie zmiany, bo żeby wygrywać, potrzeba co najmniej ośmiu równych graczy. Bez tego nie ma żadnych szans, by triumfować z najlepszymi.
I właśnie tak zaczęła się moja pasja do koszykówki. Od Chicago Bulls, przez lata biernego obserwowania, do ponownego zafascynowania się tym sportem. Swoją drogą, to pamiętam jeszcze Golden State Warriors za czasów Michaela Jordana i co ciekawe – zawsze dobrze rzucali za trzy. Zawsze mieli świetnych graczy obwodowych, którzy rzucali te trójki. Można więc śmiało stwierdzić, że rzuty z obwodu to po prostu DNA Warriors.

Powiem szczerze, że Pana historia jest naprawdę interesująca. Bo zazwyczaj fani NBA z lat 90’ narzekają na dzisiejszą koszykówkę. A najbardziej narzekają na Golden State Warriors, którzy mieli trójkami „zniszczyć” ten sport.

Nie zgadzam się z tym. Nie patrzmy na tę drużynę tylko przez pryzmat trójek. Dzielenie się piłką, kreowanie pozycji dla kolegów z drużyny, korzystanie ze środkowego jako rozgrywającego. W ich wykonaniu to coś pięknego.
W dzisiejszej koszykówce bardzo dziwi mnie natomiast to, że zawodnicy potrafią zagrać genialny mecz, a kilka dni później mieć problem ze zdobywaniem punktów. Najlepszym tego przykładem jest Bam Adebayo, który potrafi zagrać genialny mecz, a później jest cieniem samego siebie. Ta zmiana jest dla mnie zaskakująca i myślę, że to jest jedna z różnic pomiędzy koszykówką kiedyś, a dziś. W latach 90’, gdy ktoś miał robotę do zrobienia, to ją po prostu wykonywał. Jak Toni Kukoc w Chicago Bulls. Wszyscy wiedzieli, że i tak mogą liczyć na trójki w jego wykonaniu. Obecne wahania formy koszykarzy są czymś, co jest dla mnie bardzo trudne do zrozumienia.

Czy w młodości grał Pan w koszykówkę?

Koszykówka zawsze była w moim życiu. Pochodzę z Mazur, z kolegami wieszaliśmy sobie kosze na podwórkach i coś tam pogrywaliśmy. Ale nie było to jakieś poważniejsze granie, tylko bardziej sposób na spędzanie wolnego czasu. To fajny sport, bardzo zespołowy.
Ale tak jak rozmawialiśmy – taki pierwszy bum na koszykówkę pojawił się w latach 90’, gdy Włodzimierz Szaranowicz witał wszystkich hasłem „Hej, hej tu NBA!”. Później ligą rządził Kobe Bryant, LeBron James. Ale temat NBA nieco w Polsce przycichł. A dziś? Jak obserwuję moich synów, ich kolegów, to widzę, że znów pojawia się zainteresowanie ligą. Kupują koszulki, chcą się utożsamiać z drużynami i swoimi ulubieńcami. Co prawda mecze są o późnych porach, ale jeden z moich synów wstawał ze mną na mecze Golden State Warriors.

A właśnie chciałem Pana zapytać, czy zarywa Pan noce do oglądania meczów.

Oczywiście, że tak! Razem z synem wstawaliśmy o 4 na mecze, oglądaliśmy do 7 rano, a później musiał na 8 iść do szkoły. Co prawda mamie się to nie do końca podobało, ale i tak wstawał i oglądał z tatą (śmiech). W tej chwili co prawda trwa trasa koncertowa, ale jak tylko mam okazję, to odpalam aplikację NBA na telefonie i oglądam mecze finałów. Tak jak rozmawialiśmy – koszykówka się zmieniła, ale pojawiło się też wielu świetnych graczy.

Ktoś najbardziej Panu przypadł do gustu, jeśli chodzi o koszykarzy z młodego pokolenia?

Taką osobą, której bardzo dobrze życzę jest Ja Morant. To jest geniusz koszykówki. To jest ten koszykarz, dla którego kibice chodzą na mecz, albo zarywają noce. Potrafi w pojedynkę wygrywać mecze i co najważniejsze – gra niezwykle efektownie. Wątpię, aby w niedalekiej przyszłości odchodził z Memphis Grizzlies, dlatego mam nadzieję, że zbudują mu na tyle dobrą drużynę, by mógł walczyć o mistrzostwo. Naprawdę uwielbiam na niego patrzeć, bo w powietrzu tak długo to chyba tylko Michael Jordan wisiał…

Wracając jeszcze na moment do lat 90’. Był Pan stałym gościem na meczach Chicago Bulls. Czy jest jakiś moment, który utkwił Panu najbardziej w pamięci?

Chicago Bulls od początku przyjścia Michaela Jordana zaciekle walczyli z Detroit Pistons. Była to rywalizacja nieprzypadkowa, bowiem miasta dzieli zaledwie kilka godzin drogi. W Wietrznym Mieście zaczęła się wtedy powoli tworzyć wielka drużyna. Trenerem był jeden z moich ulubionych szkoleniowców – Doug Collins. To on zaczął kształtować zespół, który później przejął Phil Jackson i prowadził do zwycięstw. Natomiast wracając do rywalizacji z Pistons – była ona dla mnie zdecydowanie jedną z najciekawszych, ale nie miałem okazji oglądać jej na żywo, tylko w telewizji.
Jeśli natomiast chodzi o mecze, które najbardziej zapamiętałem z perspektywy trybun, to rywalizacja z New York Knicks. Te spotkania nawet w najlepszym czasie Chicago Bulls były zawsze na styku. Nigdy nie zapomnę tych słynnych pojedynków Michaela Jordana z Johnem Starksem. Ta dwójka nie odpuszczała sobie po dwóch stronach parkietu. Całe Chicago nienawidziło wtedy Nowego Jorku i vice versa.
Pamiętam, że kiedyś byłem na meczu w Chicago, był to sezon zasadniczy, ale emocje były wręcz nie do opisania. Na trybunie siedziałem w koszulce Bulls, a obok mnie byli kibice w koszulkach Knicks. Patrząc przez pryzmat stadionów piłkarskich – taka sytuacja jest wręcz nie do pomyślenia. Piękne było jednak to, że dokuczaliśmy drużynie przyjezdnych, ale pomiędzy kibicami nie było żadnych awantur. Wymienialiśmy uśmiechy, mogliśmy nawet wypić razem piwko na trybunach. Jakakolwiek agresja pomiędzy fanami nie wchodziła w rachubę. Ale nie ukrywam, że niektóre okrzyki na trybunach były wyrażane w dość mocnych słowach (śmiech).

Miał pan też okazję zobaczyć kilka spotkań Jeremy’ego Sochana w sezonie zasadniczym? Jaką wróży my Pan karierę w lidze?

Z synami sporo rozmawialiśmy na ten temat. Byłem ciekawy, co oni myślą na temat Jeremy’ego. Ich zdaniem Sochan ma ogromny talent, ale jeszcze sporo pracy przed nim. Musi się ukształtować i ustabilizować formę. Czasami gra świetnie, a następnie gubi piłkę, albo podaje przez środek boiska jak amator. Ale perspektywa przed San Antonio Spurs jest świetna.

I wydaje mi się, że jeśli Victor Wembanyama będzie zdrowy przez cały sezon, a Spurs pozyskaliby jakiegoś solidnego rozgrywającego, to znów być w czołówce ligi.

Oczywiście, że tak. Przyjście Francuza może radykalnie zmienić oblicze tej drużyny. I mam nadzieję, że z ogromną korzyścią dla Sochana. Victor jest fantastycznym graczem, ale pytanie czy będzie zdrowy. Pamiętam, jak do Chicago Bulls przyszedł Toni Kukoc. Wszyscy mówili mu wtedy, że musi iść na siłownię, bo go połamią (śmiech). W swoim pierwszym sezonie był przerażony, ale po roku spędzonym na siłowni był tak zbudowany, że nikt się tego nie spodziewał. Tutaj może być podobnie.

A co myśli Pan o LeBronie Jamesie? Po przegranej z Nuggets zastanawiał się czy nie odejść na emeryturę...

Nigdy nie byłem jakimś jego wielkim fanem, bo jak dla mnie grał zawsze zbyt siłowo. Gdy nie miał pomysłu, co zrobić, to po prostu szedł jak taran w swoich rywali. To mi się po prostu nigdy w nim nie podobało. Ale nie można mu odmówić ogromnej wszechstronności. Lecz czasami nerwy i sytuacja zmuszały go do tego, by podejmować decyzje na pograniczy faulu ofensywnego. I tego w nim nie lubię. Natomiast obserwując te obecne Play-Offy – LeBron grał naprawdę bardzo dobrze.
Na pewno bardzo chciałbym zobaczyć go grającego wspólnie z synem. Z tego, co oglądałem w drugiej części sezonu, uważam, że jeszcze powinien trochę pograć. Wiadomo, że obciążanie go 40 minutami na mecz nie jest dobrym pomysłem, ale on wciąż może sporo wnieść do drużyny. A jeśli jego marzeniem jest gra w jednym drużynie z synem, to niech je spełni.

Obserwuj nas w mediach społecznościowych

NBA
Otwórz stronę MVP na swoim
urządzeniu mobilnym i zapisz ją na pulpicie. Będziesz mieć dostęp do najnowszych artykułów w zasięgu ręki!
lifestyle
kadra
nba
biznes